Irma Głowińska
Kocha, lubi, szanuje...siebie.
Wypoczęta po urlopie i dodatkowo zmotywowana, wreszcie wracam do Was z nowym wpisem i kolejnym tematem, który plątał się po mojej głowie.
Kochanie siebie zarezerwowane jest nie tylko dla narcystycznej osobowości. Chociaż posiadanie tej umiejętności wiąże się z dużą odwagą, bo wciąż traktowane jest jak objaw egoizmu, egocentryzmu czy wręcz zadufania w sobie. Nie mówiąc o dumie, muchach w nosie i poprzewracanej d...ie. Wymaga też dużej samoświadomości i konsekwencji. Ale przede wszystkim dojrzałości bo kochania i szanowania siebie trzeba się nauczyć. To ciągły proces. Nie dostajemy tego od tak, no chyba, że rodzimy się z rysem narcystycznym, ale nie o takie kochanie siebie mi chodzi i nie o tym będzie tutaj.
Matka natura daje nam w pakiecie zbiór pewnych cech. Ktoś jest wysoki i chudy, ktoś inny ma długie loki, piękne rzęsy i błękitne wielkie źrenice :-). Powłoka zewnętrzna ułatwiająca nam funkcjonowanie w świecie, chociaż nie zawsze. Do tego proporcjonalnie do szybkości spadania kartek z kalendarza dochodzą pozostałe komponenty naszej osobowości, okraszone zebranymi doświadczeniami i przeżytymi chwilami. Stajemy się powoli kompletni. I wtedy przychodzi moment kiedy zaczynamy poszukiwać miłości.
Fiksujemy się jednak na tej danej nam od drugiej osoby. Śnimy o relacji idealnej, w której w równym stopniu dostajemy, co sami dajemy. Takiej, w której głód miłości własnej, głęboko ukryty pod szesnastoma powłokami, bo przecież to nie wypada, uda się nam zastąpić miłością pierwszą, a potem kolejną, gdy ta nie spełni oczekiwań. I tak w nieskończoność. Wpadamy w błędne koło, w którym narasta frustracja, a samoocena pikuje w dół, niczym niedoświadczony paralotniarz podczas pierwszego lotu. Zaczynamy wtedy działać niezbyt racjonalnie, do tego będąc jak na narkotycznym głodzie. Głodzie miłości.
Jednak droga do przeobrażenia jest długa, kręta i wyboista ale satysfakcja na końcu ogromna. Kilka dni temu poruszył mnie wpis Pawła Małaszyńskiego, który odniósł się do swojej walki z demonami ale przede wszystkim o końcu przypodobywaniu się innym, o włażeniu im po palcu, żeby tylko być przez nich lubianym czy szanowanym, jednak dla mnie najważniejsze było to, że napisał "kocham, szanuję i staram się, choć to bardzo trudne... doceniać siebie".
Paradoks. Łatwo nam pokochać czy docenić kogoś, a jak trudno samego siebie. Próbowaliście kiedyś zacząć tak dzień, żeby stanąć rano przed lustrem, uśmiechnąć się i powiedzieć "Witaj Kochana/y, niech to będzie dobry dzień bo tylko na taki zasługujesz". A potem wieczorem przed snem podziękować sobie, przytulić siebie i wymienić 2-3 rzeczy za jakie samemu sobie jesteś wdzięczna/y. Dziwne? Pewnie za pierwszym razem tak) Ba! może nawet niezręczne bo jak to tak się samemu przytulać czy dawać głaska, co nie? To jak z etapami w życiu, trzeba przejść kilka, w trakcie nabawić się wielkich bąbli, aby dotrzeć do miejsca, w którym będziemy względnie szczęśliwi. Względnie, bo przecież cieszenie się z tego co mamy, z życia jakim żyjemy, to kolejna trudna umiejętność, jak robienie "rozgwiazdy" na piasku, niby każdy to umiał w dzieciństwie a potem ryps jak placek o ziemię.
Klasycznie albo nawet książkowo, przeszłam przez chyba już 3 okresy w swoim życiu. Na początku byłam na etapie tej "miłej" czyli grzeczna, potulna, co nikomu się nie narazi ani nikogo nie urazi. Jestem zodiakalną Wagą, więc dyplomację, unikanie konfliktów i rozwiązywanie problemów mam level master. Cierpliwie znosiłam wszelkie niesprawiedliwości, byłam ostatnią co zabierała głos i pozwalałam się manipulować wszystkim. Zawsze ciągnęło mnie w kierunku artystycznym, ale nie znalazłam w sobie wtedy odwagi, aby te pragnienia i pasje na poważnie realizować. Pierwszy wewnętrzny przełom przyszedł jak zdawałam prawo jazdy i egzaminator będący na gościnnych występach słownie wykroczył poza swoje uprawnienia. Z kamienną twarzą i opanowaniem wyznaczyłam pierwszy raz granicę a wysiadając czułam satysfakcję i ogromną dumę z siebie. Pomimo strachu jaki czułam, nie dałam się zastraszyć, choć wystarczyła sekunda a wszystko mogło się skończyć inaczej. Narodziła się wtedy druga ja - "perfekcjonistka". Wszystko musiałam robić najlepiej, angażować się na maksa, dowozić najlepsze pomysły i rezultaty, osiągać sukcesy, a przede wszystkim być wszędzie i zawsze. Jak ten kompot. Żyłam pracą, studiami jakie się pojawiły w międzyczasie i życiem wszystkich dookoła, tylko nie swoim. Tu wypierałam. Wszystko.
Zapłaciłam zresztą za to najwyższą cenę. Chyba po to by dopełnić transformacji i zrozumieć, to czego nie potrafiłam wcześniej. BYĆ ŚWIADOMĄ. Samej siebie, swoich zalet i wad, oczekiwań i projekcji jakie tylko ja potrafię tworzyć. Ale przede wszystkim świadomą swojej wartości i tego co dalej chcę budować i osiągać. Dopiero się przecież rozkręcam. I jeśli wcześniej nie było ze mną łatwo, to jak jest/będzie teraz? Na 100 ciekawie)))
Jeśli teraz padnie pytanie od czego więc zacząć własną przemianę, to odpowiem przede wszystkim od Slow life czyli od zatrzymaj się, potem zwolnij, następnie zajmij się sobą, a przede wszystkim zmień nawyki.
Idea, która rozpoczęła się po bojkocie restauracji McDonald’s w 1986 roku w Rzymie przez włoskiego krytyka kulinarnego Carlo Petrini, jest dzisiaj nastawiona nie tylko na slow food, ale i slow fashion, slow travel, slow parenting, a nawet slow cosmetics czy slow business. U nas pojawiła się stosunkowo niedawno, wciąż raczkuje i jest znana niewielkiej grupie. To co jest w niej najfajniejsze to zmiana podejścia z więcej na mniej w kontekście wszelkich dóbr materialnych i odwrócenie tej proporcji w stosunku do
samego siebie czyli dbanie o własną aktywność, odczuwanie radości z życia i dbałość o zdrowie wraz z więcej poświęconego czasu na bycie z rodziną i bliskimi.
Nie myślcie tylko, że jak coś ma w nazwie slow, to goni tempem żółwia. Sama bym tego nie zniosła, bo Ci co mnie znają wiedzą, że 5 minut nie usiedzę na tyłku bo parzy). Nad tym też musiałam popracować, bo kiedyś jadąc na wakacje musiałam non stop być w biegu, jakby fakt, że się położę miał skończyć się przedwczesnym zawałem. Nie umiałam przejść z trybu zadaniowego na tryb relaksu. Odwieczne awantury bo przecież small village to nie dla mnie i umrzeć z nudów tam mogłam. Wyrywałam się do najbardziej zatłoczonych i gwarnych miejsc, próbując uciszyć w ten sposób narastającą wewnętrzną nudę. Dzisiaj wiem, że liczy się jakość a nie ilość i dobry urlop to nie taki, gdzie biegasz od atrakcji do atrakcji, jeździsz od miasta do miasta, a taki kiedy wracasz do domu wypoczęta, a nie aby dopiero odpocząć.
Nie chodzi też w tym, żeby zupełnie jak ten Franciszek z Asyżu, wieść od teraz życie skrajnego ascety, bez gromadzenia żadnych dóbr. Mniej znaczy tutaj 100% radość z tego co mamy, bez próżnej pogoni za tym czego nie możemy mieć. I przede wszystkim wystawienie nosa poza ekran własnego telefonu bo życie toczy się bez nas, kiedy spędzamy je wciąż wpatrzeni w cudze SoMe.
Niedługo będą 3 lata jak zupełnie zmieniłam swoje podejście. Zaczynając od większej uważności w stosunku do siebie, otworzenie się na własne potrzeby, poprzez wyeliminowania z jadłospisu wszystkiego co mi szkodziło i przestawienie się na zdrową żywność, do tego najlepiej samodzielnie przygotowaną. Do tego dołożyłam samodyscyplinę jeśli chodzi o budowanie kondycji fizycznej, bo dzięki regularnym ćwiczeniom oczyszczał się mój mózg z wszelkich stresów dnia codziennego w korpo. Na początku było ciężko, bo ciało stawiało opór ale z czasem poszło w drugą stronę. Pakując się na wyjazd służbowy obowiązkowo do walizki wpadał strój na siłkę. Dzięki temu mogę powiedzieć, że eksplorowałam nie tylko te nasze, krajowe :-). Do codziennych nawyków stopniowo zaczęłam też dokładać aktywności z pudełka "odbudowywanie swojego poczucia wartości". Pomocna mi w tym była moja top 10 lista. Na czym ona polega? Zapisuję sobie każdego dnia 5 rzeczy jakie udało mi się zrobić lub za jakie jestem sobie wdzięczna oraz drugie 5 jakie zamierzam osiągnąć wraz z przypisaną konkretną datą, aby mój mózg mógł się do tej myśli przyzwyczaić i podświadomość zaczęła działać.
Czy to daje efekty? Oczywiście. Wróciłam jakiś czas temu do tych z początku i jakież było moje zdziwienie, że zrealizowałam 90% moich punktów. A ile z nich do tej pory wydawało mi się poza zasięgiem czy w sferze marzeń. Mocno mnie to zaskoczyło, ale też utwierdziło, że jestem na dobrej drodze i silniejsza niż kiedykolwiek.
Od akceptacji i zrozumienia samego siebie prowadzi droga do rzeczy wielkich.
Brzmi jak frazes albo slogan na murze, ale podpisuję się pod tym każdą swoją kończyną.
Jednak, aby żeby nie było, że tak się tu przechwalam i mądrze, to sama tej cholernej gwiazdy też nie zrobię, co najwyżej to orła). Ale jak mnie wczoraj czy dzisiaj ktoś zapyta o samopoczucie, to odpowiem, że na 8 i nie dlatego, że tak wypada, a dlatego, że tak naprawdę czuję. Podobno Waga jak widzi lustro to zawsze musi się w nim przejrzeć. Zgodzę się, ale dodam, że tylko po to aby w nim uśmiechnąć się najpiękniej jak potrafi do samej siebie. A dzisiaj uśmiecham się też do Was, bądźcie dla siebie kochani.
