Irma Głowińska
Być jak Zorro...
Jeszcze dobrze nie wybrzmiały echa szampańskiej zabawy w noc sylwestrową, a już można myśleć o karnawale. A jak karnawał, to pierwsze co przychodzi na myśl, to Wenecja i tradycja zakładania masek. Czy to, aby tylko tradycja oraz turystyczny biznes, bo przecież można je kupić na każdym kroku, a chyba każdy wracając przywozi na pamiątkę jakąś? Czy może jednak zakładanie masek wiążę się z czymś jeszcze?
Tradycja maskarad czyli weneckich bali maskowych w czasie karnawału sięga aż XIII wieku, chociaż antropolodzy uważają, że pierwsze użycia masek pojawiają się przez prymitywnych ludzi. W starożytności stosowane były do rytuałów i obrzędów, a także często zakładane przez wioskowych szamanów. Zawsze jednak zakładanie maski wiązało się z anonimowością i tajemniczością bo przecież pod maską każdy był równy i każdy mógł być kim chciał.

Brzmi znajomo? Lubimy się przebierać. Już od przedszkola każde dziecko czeka na zabawę karnawałową, na której będzie jednym ze swoich ulubionych bohaterów. Też to pamiętam. Byłam Czerwonym kapturkiem, Łowiczanką (są na to dowody nawet, a strój przetrwał w babcinej szafie do dzisiaj), Cyganką, Indianką (ale nie Pocahontas, bo to jeszcze nie te czasy), Szeherezadą (teraz bym powiedziała Jasminą) i jeszcze wieloma wieloma innymi. Teraz można szybko taki strój wypożyczyć, kiedyś nasze babcie albo mamy spędzały długie godziny na szyciu i przygotowaniu odpowiedniej stylizacji.
A co nam dają maski w życiu?
Ktoś powie, że wiele. Np. kiedy będąc kimś innym uda nam się osiągnać, jakiś sukces, jak chociażby wygraną nagrodę za najlepsze przebranie, to rodzi się pokusa nie wychodzenia z roli. I zaczynamy z łatwością wchodzić w zależności od sytuacji w "nowe" inne role. Idziemy przez życie z poczuciem, że zakładając "mentalne" maski jest nam lepiej. Inną rolę odgrywamy w zależności od osoby, przed którą dany spektakl się odgrywa, często będzie to szef, kolega z pracy przed którym chcemy pokazać, że jesteśmy lepsi albo nawet partner, przed którym nie chcemy pokazać swoich słabości.
Jest wiele pojęć w psychologii odnoszących się do tego zjawiska. Ale jak się okazuje najczęściej stosujemy dwie maski i ja nazwałam je "radosną baletnicą" i "zrzędliwą ofiarą".
Kiedy jesteśmy "radosną baletnicą" uwodzimy cały świat naszą pozytywną energią, obdarzamy uśmiechem, koncentrując na sobie spojrzenia innych. Kręcimy piruety coraz szybciej, jak naspeedowani, głęboko ukrywając wszystkie smutki, pragnienia, emocje i żale. Wrzechświat nam sprzyja bo jest bardziej otwarty na ludzi radosnych i szczęśliwych. Sami też takich wolimy, prawda?
Za to "zrzędliwa ofiara" często wchodząc w taką role pragnie zwrócić na siebie uwagę. Pokazać światu i innym (najczęściej bliskim) jaka jest biedna w swoim ciężkim życiu. Paradoksalnie walcząc w ten sposób o uwagę i docenienie zbliża się do granicy odrzucenia, bo nikt nie lubi przepracowywać negatywnych emocji, szczególnie nie swoich. Bojąc się braku akceptacji ze strony innych i z niskiego poczucia własnej wartości kryjąc się za fasadą utkaną z narzekań działamy jednak sobie na szkodę. Ale jak trudno jest wyjść z roli, szczególnie kiedy gramy ją przez większość życia, albo znamy i powielamy pewien wzorzec.
Jak często poznając kogoś zastanawiamy się czy, to jest jego prawdziwa twarz czy podrasowana na potrzebę chwili. Mówią, że pierwsze wrażenie robi się raz i trwa zazwyczaj 6 sek. Ale czy warto udawać kogoś kim się nie jest dla jednej chwili? Batman albo Zorro, to co innego, oni mieli szczytny cel.